niedziela, 21 lipca 2013

Chapter I


          Internat dla dzieci i młodzieży w Sheffield im. Jerzego VI Windsora.  Brzmi naprawdę nieźle, dlatego jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że w tym ogromnym, starym budynku, przed którym właśnie stałam, znajduje się nic innego, jak po prostu sierociniec, nad którym pieczę sprawowały Siostry Miłosierdzia Bożego. Jedyną, gorszą opcją, jaka mogła mi się wtedy przydarzyć, to trafienie na ulicę. Mimo wszystko nie protestowałam, posłusznie wspięłam się po wysokich schodach za panną Davis i chwilę później obie kroczyłyśmy szerokim korytarzem w nieznaną mi wtedy stronę. Minęłyśmy kilku nastolatków, którzy z wyraźnym zainteresowaniem przerywali swoje rozmowy i przyglądali się mojej osobie. Peszyło mnie to, dlatego wbiłam wzrok w czubki swoich butów, ani myśląc o tym, aby się rozejrzeć. Poczułam niepokój. Zdałam sobie wtedy sprawę z tego, że od teraz muszę sobie radzić sama, że panna Davis za moment wróci do Barnsley, a ja zostanę tutaj, nie znając nikogo i czując się jak intruz. To miejsce zaczęło cholernie mnie przytłaczać. Wiedziałam, że tutaj nikt nie będzie się nade mną użalał tak, jak to było w domu Carley. W końcu wszystkie te dzieci również nie miały rodziców i z jakiegoś powodu tutaj trafiły. Mój własny przypadek był jedynie kroplą w morzu tragedii, która łączyła wszystkich mieszkańców sierocińca.

-Już jesteście! Świetnie, zapraszam do mojego gabinetu.

         Z zadumy wyrwał mnie niski głos, jak się chwilę później okazało, należący do wysokiej, potężnej zakonnicy, która najwyraźniej pełniła tutaj jakąś bardzo ważną i odpowiedzialną funkcję. Kobieta przez dłuższy moment przyglądała mi się zza swoich okularów połówek, mrużąc przy tym powieki i zakrywając paciorkowate, wodniste oczy. Miała strasznie surowe rysy twarzy, krzaczaste brwi, a usta zwężone w cięnką, poziomą kreskę. Już wtedy wiedziałam, że nie należy ona do zbyt sympatycznych osób i wcale się nie myliłam.

-Pokoje są sześcioosobowe, staramy się rozdzielać je tak, aby znajdowały się w nich dzieci o podobnym przedziele wiekowym. Nie muszę chyba wspominać, że pokoje nie są koedukacyjne. Są trzy posiłki- śniadanie, obiad i kolacja, to chyba oczywiste. Zajęcia szkolne odbywają się w segmencie numer dwa, na pewno tam trafisz. Obowiązują mundurki, twój czeka na ciebie w pokoju. Cisza nocna zaczyna się o 22, a kończy o 6:30, w tym czasie światła w pokojach są zgaszone, nie ma rozmów i wychodzenia, ewentualnie za potrzebą. Myślę, że zasady są dośc jasne, zrozumiałaś je?

          Nie odezwałam się, pokiwałam jedynie głową, po czym z nadzieją w oczach zerknęłam w stronę panny Davis. Pragnęłam, aby mnie stąd wyciągała, byłam gotowa błagać ją na kolanach, aby mnie tu nie zostawiała, jednak ona nie zaszczyciła mnie nawet krótkim spojrzeniem. Kiedy dyrektorka internatu zakończyła swój monolog, pełen zasad i zakazów, ta po prostu wstała i na odchodzne mówiąc 'Do zobaczenia Lucy', wyszła z pomieszczenia. Po części starałam się ją zrozumieć, w końcu na pewno nie byłam pierwszym dzieckiem, które musiała tutaj przywieźć. Gdyby nazbyt przejmowała się dziećmi, które tu zostawia, nie mogłabym pracować w swoim zawodzie, tutaj liczyła się bezwzględność. Nie mogłam jednak pogodzić się z faktem, że moje życie będzie teraz wyglądało w taki sposób. Z resztą, co to za życie. Byłam bliska płaczu, czułam jak łzy napływają mi do oczu i zamazują cały obraz. Powstrzymałam je jedynie ze względu na to, że dyrektorka wstała i obchodząc biurko, podeszła do krzesła, na którym siedziałam.

-Chodź Lisa, zaprwadzę cię na stołówkę, właśnie jest pora kolacji.

          Podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. Ta kobieta mnie zaskakiwała. Nie byłam tutaj jeszcze nawet godziny, a ona zamiast chcieć dobrze zareklamować to miejsce i siebie, nawet nie połasiła się na udawanie miłego tonu głosu. Na uśmiech z jej strony nie miałam nawet co liczyć.

-Lucy..

          Szepnęłam z lekkim wyrzutem, po czym niechętnie poczłapałam za nią. Po chwili weszłam już do stołówki, a dzieci, które tam jadły, zdawały się w ogóle mnie nie zauważać. Wszyscy siedzieli, jak na szpilkach skupiając się tylko i wyłącznie na swoim talerzu. Chwilami można było usłyszeć jakiś cichy szept, jednak nie trwał on długo, jak gdyby ktoś, kto się odezwał, bał się konsekwencji z tym związanych. Siostry zakonne utrzymywały tu nieprawdopodobną dyscyplinę, wręcz nieludzką. Patrząc na te wszystkie dzieci miałam wrażenie, że ktoś zrobił im pranie mózgu i kompletnie pozbawił je jakichkolwiek emocji. To był chyba najsmutniejszy widok, jaki przyszło mi wtedy oglądać. Nie było tutaj śmiechów, wygłupów, niczego, co wiązałoby się z dziecięcą naturą.

          Powolnym krokiem podeszłam po tackę, aby zaraz potem jedna z kucharek nałożyła na nią coś, co nie przypominało żadnego ze znanych mi dań. Jeśli miało smakować, tak jak wyglądało, to zapowiadało się naprawdę fatalnie.

          Usiadłam przy pierwszym lepszym stoliku, obok jakiejś drobnej, kędzierzawej dziewczynki, po czym z niepewnością rozejrzałam się po sali. Ta cisza mnie dobijała. Nie potrafiłam się do niej przyzwyczaić. Czułam, że tutaj nie pasuję i że nieszybko przywyknę do zasad, które tu panują, a z drugiej strony wiedziałam, że nie mam na to żadnego wpływu, że nic nie mogę zmienić, że tak już po prostu będzie, a ja muszę się z tym pogodzić.

          Rozglądałam się tak przez chwilę, aż do momentu, kiedy mój wzrok napotkał karcące spojrzenie jednej z sióstr, która stała pod ścianą i bacznie mi się przyglądała. Niemal od razu speszona spuściłam wzrok i wbiłam go w tą paskudną papkę, która leżała na moim talerzu. Odetchnęłam głęboko, po czym niechętnie nabiłam ją widelec. Musiałam jeszcze nie być głodna, ponieważ tego wieczoru zdecydowałam położyć się spać bez kolacji. Mój wzrok po raz kolejny przeleciał przez salę i zatrzymał się na chłopcu, który siedział dwa stoliki dalej i o dziwo również spoglądał w moją stronę. W innym przypadku nie widziałabym w tym nic dziwnego, jednak patrząc na dziewczynkę siedzącą obok mnie, która nawet kątem oka na mnie nie zerknęła, jego zachowanie było co najmniej odważne. Wymienialiśmy się tak spojrzeniami, aż do czasu, gdy zakonnice obwieściły koniec posiłku, a dzieci po kolei zaczęły opuszczać salę. Byłam przerażona. Wielkimi krokami nadchodził czas, w którym miałam poznać swoje współlokatorki i inne dzieci, z którymi spędzę resztę swojego dzieciństwa, a ja kompletnie nie czułam się na siłach, aby kogokolwiek przekonać do tego, że jestem w porządku. Pełna obaw skierowałam się ku wyjściu. "Pokój 233" to jedyne o czym teraz myślałam, starając się nie zapomnieć numeru, aby nie musieć narażać się na kolejną pogawędkę z dyrektorką.

-Jesteś tu nowa, prawda?

          Usłyszałam za sobą czyjś głos i automatycznie obróciłam się, stając twarzą w twarz ze swoim rozmówcą. Był to nie kto inny, jak chłopiec, który przyglądał mi się podczas kolacji. Dopiero wtedy dokładnie mu się przyjrzałam. Ciemne, pozostawione w nieładzie włosy, piegowata twarz, a do tego duże, bystre oczy, których spojrzeniem mnie świdrował. Najważniejszy jednak był delikatny uśmiech, którzy pojawił się na jego ustach. Zaintrygował mnie, był prawdopodobnie pierwszą, uśmiechniętą osobą, jaką tu spotkałam.

-Tak, jestem Lucy.

          Bez zastanowienia wyciągnęłam w jego stronę swoją drobną, bladą dłoń, posyłając mu przy tym szeroki, szczery uśmiech. Biła od niego pewnego rodzaju pozytywna aura, której nie było widać u nikogo innego w tym okropnym miejscu, więc nie było się czemu dziwić, że zaczęło mi zależeć na utrzymaniu kontaktu z tym chłopcem.

-Stan Lucas. Chodź, oprowadzę cię i wszystko wytłumaczę.

          Tymi słowami rozpoczęła się nasza wieloletnia przyjaźń. Byliśmy totalnie nierozłączni. Wszędzie gdzie był Stan, byłam tam też i ja. Wszystko, na co pozwalały nam zasady ośrodka, robiliśmy razem. Nauka, zabawa, zwykłe obijanie się. Stanley stał się dla mnie nie tylko najlepszym przyjacielem, ale przede wszystkim kimś, dzięki komu chciało mi się żyć. Kiedy on był obok, życie w sierocińcu wcale nie było aż takie złe. Wspieraliśmy się nawzajem. Wiedziałam, że zawsze na niego mogę liczyć i że kiedy będę tego potrzebować, on stanie za mną murem. Lucas był trzy lata starszy ode mnie, ale nigdy w żaden sposób nam to nie przeszkadzało. Oboje zachowywaliśmy się jak równy z równym. Nieraz też bywało, że nasza przyjaźń pakowała nas w różne kłopoty, ale mieliśmy to kompletnie za nic. Jeśli mieliśmy jakieś nieprzyjemności z tego powodu, to obydwoje. Z początku nasza znajomość wielu osobom się nie spodobała, jednak po pewnym czasie wszyscy zrozumieli, że ja i Stan tworzymy drużynę, a drużyny nie da się tak łatwo stłamsić.
Tak było przez całe sześć lat, aż do momentu, kiedy w sierocińcu pojawiło się pewne małżeństwo.
  
          Przyjeżdżali tutaj średnio raz w tygodniu i rozmawiali z dziećmi, ze mną również, ale wtedy nie wiedziałam jeszcze, po co to wszystko. Państwo Johnson byli stosunkowo dość młodzi, a do tego niesamowicie mili. Ci przesympatyczni, ciepli ludzie wnosili do sierocińca wiele radości. Każdy z nas cieszył się, kiedy chociaż na moment jedno z nich zwróciło na nas uwagę. Uwielbiałam spędzać z nimi czas i wydawało mi się, że oni również to lubią i właśnie dlatego stało się to, czego zawsze razem ze Stanem się obawialiśmy. William i Eleanor postanowili mnie zaadoptować, tym samym rozdzielając mnie z moim najlepszym przyjacielem. Nie potrafiłam cieszyć się tym, że w końcu opuszczam sierociniec i zaczynam życie od nowa, w normalnych warunkach, kiedy wiedziałam, że mogę już nigdy więcej nie zobaczyć Stana, a ta wizja była dużo gorsza, niż spędzenie reszty życia w internacie.

-Hej Mała, nie płacz.. Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście, że możesz się stąd wyrwać.

          Nadszedł dzień pożegnania, Stan stał na przeciwko mnie i uśmiechając się pobłażliwie, cały czas próbował mi uzmysłowić, jak wielką jestem szczęściarą, jednak ja kompletnie go nie słuchałam. Wciąż płakałam, kompletnie nie mogąc się opanować. Tak bardzo nie chciałam go tutaj zostawiać. Pragnęłam, aby znalazł się jakiś sposób na to, abyśmy nie musieli się rozstawać. Jednak szanse na to były bardzo niewielkie, wręcz znikome. Chciałam wierzyć, że nasza znajomość nie zakończy się wraz z moim wyjazdem do nowego domu w Doncaster, jednak życie nauczyło mnie, żeby nie chodzić z głową chmurach, tylko realnie patrzeć na świat, a to niestety oznaczało, że musieliśmy pożegnać się na zawsze.

-Kocham cię, jesteś moim najlepszym przyjacielem, nigdy o tobie nie zapomnę.

          Szeptałam wtulając się w jego ramiona. Naprawdę kochałam tego człowieka. Miałam trzynaście lat i wiedziałam, że przeżyłam swoją największą przyjaźń i że drugiej takiej już nigdy nie znajdę. Stan przez sześć lat był moim stabilizatorem, którego zabrakło po śmierci rodziców. Dopiero dzięki niemu poczułam się bezpiecznie, a wtedy po raz kolejny zostało mi to bestialsko zabrane. Znów musiałam zacząć szukać siebie i mojego miejsca na ziemi. Znów zaczęłam szukać stabilizacji.






No i mamy za sobą pierwszy rozdział. Osobiście nie jestem z niego zadowolona, ale ocenę pozostawiam Wam. :) Najgorsze momenty mam już za sobą. W odcinku drugim pojawia się już coś związanego z 1D i szczerze mówiąc, sama nie mogę się już tego doczekać.
Chciałam jeszcze tylko powiedzieć, że razem z Meadow będziemy pracować nad nowym opowiadaniem. Ja sama jestem zachwycona pomysłem na tego bloga, mam nadzieję, że kiedy uporamy się ze wszystkim, wpadniecie i wyrazicie swoją opinię. Póki co PARTAKERS jest w planach, a ja tymczasem zapraszam do komentowania. :)
Pozdrawiam

7 komentarzy:

  1. Na pewno nie jestem jedyną osobą, która pomyślała, że chłopiec, który przyglądał się Lucy to Harry :D A jednak to zbyt wcześnie na niego. Poza tym Stan, Doncaster... Heheh, już wiem co się tu kroi :D + Końcówka niezła!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Też myślałam, że to Harry.. ale nie miałoby to sensu! xd ogólnie to jestem ciekawa, jak się Lucy pozna z Harrym xd

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja nie pomyślałam, że to Harry. Chyba jako jedyna. xd W sumie nie mogę się doczekać ich spotkania.
    Hmmm... Doncaster, Doncaster. Teraz wiem na pewno, że pojawi się niedługo Louis. Ale William i Eleanor? Matko, jak ja czekam na następny rozdział. Prooszę, pisz szybko słońce! xd;** Szkoda, że Lucy musiała się pożegnać ze Stanem. Może jeszcze kiedyś się spotkają? :] Ale i tak wolę Harry'ego. xd Pozdrawiam - Natalia. ;**

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też myślałam, że to Harry xD
    Rozdział fantastyczny, bardzo mi się podoba ^^
    Czekam na następny ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cóż... nie bede kłamać. Tez pierwsza myśl po przeczytaniu o chłopcu to oczywiście Hazza xd
    Nie rozumiem czemu nie jesteś zadowolona z rozdziału. Jest świetny ;*
    Czekam z niecierpliwością na nastepny.
    Pozdrawiam serdecznie ;*

    OdpowiedzUsuń
  6. Na samym początku myślałam, że Stan to Harry. Głownie dlatego, że masz Harry'ego na nagłówku i tak samo się to wszystko nasuwa. :)
    Potem, gdy przeczytałam "Doncaster", byłam pewna, że zrobisz coś z Louisem, ale, kurcze, ten nagłówek. Tak więc, nie wiem, czego się spodziewać po opowiadaniu.
    Podoba mi się ten rozdział. Wprowadza w sytuację Lucy. No i oczywiście nie mogę się doczekać następnego, a w szczególności tego czegoś związanego z 1D.
    Poza tym bardzo dziękuję Ci za komentarz u mnie. Cieszę się, że ktoś rozumie o co mi chodzi. :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Brdzo fajny rozdział :) odrazu wciąga, szkoda ze lucy straciła rodziców..:/
    Życze weny ;)

    OdpowiedzUsuń